Zdjęcie do artykułu na stronie domowej Tomasza Abramowicza

Isle of Skye, wrzesień 2012 roku.

Opublikowano 30.11.2012

Jedna z legend Isle of Skye dotyczy klanu McLeod, który władał wyspą. Czwarty przywódca klanu pojął za żonę wróżkę. Dokładnie w rok po narodzinach ich pierwszego syna żona została wezwana przez swoją matkę wróżkę do domu. Ponieważ przywódca klanu bardzo kochał swoją żonę i synka poprzysiągł ich nie zostawić i postanowił wyruszyć w drogę z nimi.

Niedługo po opuszczeniu zamku pojawiła się przed nimi matka wróżka. Uniosła się wysoko na skrzydłach i upuściła pod ich nogi kawałek jedwabiu. “Wróć do siebie i zachowaj tą flagę”—powiedziała do McLeoda. “Rozwiń ją na wietrze gdy Twój klan będzie w potrzebie. Ocali Cię ona dwa razy, lecz biada Ci, gdy rozwiniesz ją po raz trzeci”.

Wielkie błękitne oczy Franciszka wpatrywały się we mnie bezustannie, gdy chroniąc go od porannego chłodu przytulałem do siebie na lotnisku Gatwick. Była połowa września, gdy moja żona i syn wyjeżdżali do Polski, zostawiając mnie samego na ponad dwa tygodnie.

Podróż

Z opowieściami o Isle of Skye byłem od kilku lat osłuchany. Co jakiś czas osoby w moim otoczeniu mówiły mi, że wyspa jest piękna i jeśli będę miał tylko czas, to powinienem ją koniecznie odwiedzić. Myślałem o tym za każdym razem słysząc kolejne peany na jej cześć, jednak długo przyszło mi czekać, aby móc zweryfikować wszystko to, co do tej pory o niej usłyszałem.

W podróż wyruszyłem z Rafałem, moim wieloletnim przyjacielem i towarzyszem w pielgrzymkach po górach. Był początek tygodnia, a my bez pośpiechu przejechaliśmy po niezatłoczonych autostradach ponad 800 kilometrów, aby na wieczór rozbić się w opustoszałym z turystów campingu w Fort William. Nad ranem dzień przeganiał malownicze mgły z nad jeziora Eil, tego samego, nad którym spędziłem wieczór dwa lata wcześniej podczas mojej podróży do Szkocji.

Jadąc dalej, na północ obserwowaliśmy jak szczyty wznosiły się stromo w górę, proporcjonalnie do naszego wyczekiwania i ekscytacji. W pewnym momencie auto wytoczyło się na otwartą przestrzeń nad jeziorem i dostrzegliśmy most na Isle of Skye. Dawniej most był płatny, a cena—14.40 funtów za przejazd—czyniła go najdroższym mostem w Europie. Miejscowi rzekomo zwykli mawiać, że to jedyne miejsce na świecie, gdzie Cię obrabują i dadzą za to rachunek. Szczęśliwie od 21 grudnia 2004 roku dzięki uporowi lokalnej społeczności przez most można przejechać za darmo.

The Storr

Pierwszym punktem w podróży był The Storr, bodajże najbardziej charakterystyczny punkt całej wyspy, bardzo często umieszczany na pocztówkach i w przewodnikach. Wychodząc na szczyt należy najpierw pokonać dość rozległe podmokłe wrzosowiska. Wyprawę rozpoczęliśmy zatem skacząc z kępy na kępę, w wyniku czego buty niemal od razu nasiąkały wodą i robiły się ciężkie. Na domiar złego talerzyk w jednym z moich kijków po 5 minutach brodzenia został pochłonięty przez wrzosowiska i do końca wyprawy cały kijek, za każdym razem gdy chciałem się na nim oprzeć, wchodził we wrzosowisko jak gorący nóż w masło. Momentami miałem wrażenie, że wrzosowiska wchłoną najpierw kijek, później moją rękę, tułów, i zostanie po mnie jedynie nasiąknięty wodą but. Szczęśliwie przeprawa przez mokradła, choć uciążliwa, była dość krótka, i szybko osiągnęliśmy bardziej stabilne i względnie suche zbocze. Moje zdziwienie podczas podejścia wzbudziły dwie rzeczy: po pierwsze krowy stojące może metr – dwa od urwiska i nieświadome niczego żujące trawę. I pierwsza myśl która mi się pojawiła w głowie: a gdyby krowy się czegoś wystraszyły i rzuciły się do ucieczki w złą stronę? Po drugie nad klifem dało się dostrzec pozostałości po ogrodzeniu. Cały ten teren musiał być zatem dawno temu ogrodzony drutem, na wszelki wypadek, gdyby krowy jednak się spłoszyły w niewłaściwym kierunku.

Medytacje nad losem krów oraz skakanie przez wrzosy znajdujące się na szlaku umilał nieprzerwanie widok celu naszej wędrówki oraz refleksje nad pogodą. Przelotne deszcze co chwila przechodziły przez wyspę gnane wiatrami w głąb Szkocji. Gdy wyszedłem z samochodu byłem przekonany, że przemoknę do suchej nitki, że będę właściwie każdego dnia mókł i usiłował wysuszyć ubrania ciepłotą ciała śpiąc pod namiotem. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że za każdym razem, gdy deszcz był tuż tuż, gdy pierwsze krople nawiane porywistym wiatrem zaczynały ciąć czoło, chmury jakby rozmyślały się, zmieniały kierunek i wylewały swą zawartość kilka kilometrów dalej. W zasadzie podczas całej wyprawy deszcz padał  jedynie nocami, co było niesamowitym zrządzeniem losu.

Po półtoragodzinnym marszu stanęliśmy na szczycie. The Storr jest jednym ze szczytów w paśmie Trotternish. Niepozornie wznosi się łąką ku górze od zachodniej strony, aby nagle urwać się stromym klifem na wschodu. Po zdobyciu szczytu oraz delektowaniu się malowniczymi widokach na pasmo Trotternish kierowany instynktem znalazłem idylliczne miejsce na nocleg. Umieszczone w dolinie niewielkiej rzeki, nad wodospadami pośród wrzosowisk. Niebo rozpogodziło się, pozwalając słońcu późnym popołudniem rozpocząć grę długich postrzępionych cieni wśród szczytów i dolin a nam cieszyć się zawartością lokalnej szkockiej. Isle of Skye słynie z produkcji dobrej whisky “Talisker”. Ja jednak zdecydowałem się zakupić coś całkiem lokalnego—whisky o zaskakującej nazwie “Isle of Skye”. Całe szczęście, że kupiłem również butelkę Coca Coli, gdyż lokalny wyrób okazał się nader mocno smakować i pachnieć torfem.

Sligahan

Następnego dnia, przed południem, udaliśmy się do Dunvegan Castle. Zwiedziliśmy wnętrza zamku wraz z przylegającymi ogrodami. Wchodząc do środka pierwszą myślą, która mnie naszła, było: czy naprawdę Dunvegan jest najdłużej nieprzerwanie zamieszkałym zamkiem w Szkocji? A jednak McLeodowie mieszkają w nim od przeszło 800 lat, pomimo że zamek raczej nie sprawia wrażenia przytulnego. Toporne otynkowane mury, małe pomieszczenia, chłód. Takie były moje pierwsze wrażenia. Jeśli kiedykolwiek tym zamkiem rządziła magia, musiała już dawno zostać zapomniana.

Tego samego dnia po południu dotarliśmy do Sligahan, niewielkiej osady, skąd zaczęliśmy marsz w stronę Camasunary. Dolina Sligahan, która rozciąga się na odległość ponad 16 kilometrów jest naprawdę malownicza. Podróż zaczęliśmy dość niefortunnie—niemal od razu pochłonęły nas skądinąd znane już nam wrzosowiska. Tym razem jednak droga prowadziła doliną, więc nie mogliśmy uciec na zbocze. A wrzosowiska były szczególnie nasiąknięte deszczem. Szlak biegł wzdłuż rzeki, więc brnęliśmy nieomal po kostki w wodzie ratując się przed utonięciem skokami z kępy na kępę. Z ciężkimi plecakami, ja dodatkowo bez talerzyka w jednym kijku, przedzieraliśmy się doliną do przodu powoli, co chwila podbudowując się na duchu bogatym repertuarem polskich plugastw obwicie sączących się z naszych ust. Ta radosna wyprawa wśród wrzosów i wrzasków pewnie trwałaby godzinami gdyby nie to, że kątem oka dostrzegliśmy nie dalej niż 100 metrów kilku rowerzystów jadących równolegle do nas zupełnie bez wysiłku. I zapewne zastanawiających się, cóż to za borowe dziady bulgoczą coś niezrozumiałego pod nosem, na co tak wymachują kijami i po cóż to tłuką się po bagnach, skoro tuż obok znajduje się utwardzony kamieniem szeroki trakt wiodący w głąb doliny.

Po wejściu na ścieżkę okazało się, że i tam nie unikniemy trudności, pomimo iż kępy wrzosów zamieniliśmy na kamienie. Z powodu obfitych opadów deszczu każdego dnia droga momentami zamieniała się w strumień lub jezioro i niejednokrotnie trzeba było się dobrze nagłówkować jak przejść, żeby nie wpaść po kolana. Jednak trudy każdego kroku z nawiązką rekompensowały widoki w dolinie (a przynajmniej z perspektywy czasu tak mi się wydaje, gdyż wtedy byłem zgoła innego zdania). Z obu stron otoczeni byliśmy wysokimi górami. Po lewej wypiętrzał się Marsco, ze zdobycia którego zrezygnowaliśmy pomimo naszych rozbuchanych oczekiwań, będąc zbyt wykończonymi walką o przeżycie na bagnach w pierwszym etapie podróży. Po prawej groźnie wznosiły się czarne Cuilliny, w swej grozie i majestacie piękne niczym z “Władcy Pierścieni” Tolkiena, o których zdobyciu nawet nie myśleliśmy. Po drodze minęliśmy “The Bloody Stone”, kamień, wokół którego według legendy McLeodowie ułożyli rozczłonkowane ciała McDonaldów po całkowicie nieudanej próbie podporządkowania sobie wyspy przez tych drugich.

Po wielu godzinach marszu w towarzystwie groźnie brzmiących nazw takich jak Sgurr nan Gillean czy Abhainn Camas Fhionnairigh—cel podróży, Camasunary—emanował spokojem niczym ziemia obiecana. Gdy dotarliśmy do końca doliny Sligahan zza horyzontu wyłoniło się morze. Lokacja była idylliczna—po dniu skakania z kamienia na kamień, brodzenia po wrzosowiskach nagle umęczony wędrowiec jest oplatany błogim szumem morza. Spokojne fale bez pośpiechu lizały białymi jęzorami ciągnącą się paręset metrów piaszczystą plażę. Tuż przy plaży znajdowały się dwie chatki. Pierwsza z nich była dość pokaźnych rozmiarów, ogrodzona prowizorycznym płotem z kamieni. Już na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie niezamieszkałej. Przeszliśmy wzdłuż kamiennego muru czymś co kiedyś być może było ścieżką a teraz przegrywało walkę z bujną roślinnością. Na końcu ścieżki znajdowały się sporych rozmiarów oblazłe z farby metalowe pałąki, które być może kiedyś służyły do suszenia sieci po połowach ryb. Przy samej linii wyznaczanej przez morze była widoczna ścieżka prowadząca wzdłuż plaży do drugiej chatki, o wiele mniejszej, lecz biorąc pod uwagę dym unoszący się z komina—zamieszkałej. Gdy stałem myśląc o miejscu na kolejny nocleg ktoś żywym krokiem wyszedł z chaty i zaczął zmierzać w moim kierunku.

Lad

Był to mężczyzna—na oko pięćdziesięcioletni—o słusznej budowie ciała. Ubrany w czarną bluzę z polaru i nowe spodnie moro. Na nogach nosił buty, całkiem podobne do tych, które można kupić na polskich bazarach w sezonie jesienno-zimowym. Lico mojego adwersarza było w kolorach purpury i karmazynu, a nos na wskroś malinowy, co kazało mi przypuszczać, że ma za sobą pokaźny epizod picia lokalnych specjałów o torfowym posmaku. Gdy tylko zaczęliśmy rozmawiać starałem się jak mogłem, aby go zrozumieć, jednak jego dźwięczne szkockie “r” zjadało końcówki wyrazów nie pozwalając mi prowadzić płynnej konwersacji. Ręce, które gestykulując nadawały dynamiki jego niezrozumiałemu “r” były grube, spracowane. Chociaż nie pytałem to byłem niemal pewien, że był w przeszłości marynarzem. Dowiedziałem się od niego jednej interesującej rzeczy. Chatka okazała się być tak zwanym “bothy” czyli odpowiednikiem naszych schronisk, z tą różnicą, że nie miała gospodarza i można było w niej nocować za darmo. Szkocki podróżnik pożegnał się a my postanowiliśmy rozbić namiot obok “bothy” gdyż chata, jak się okazało, obfitowała w trzech innych podstarzałych amatorów przygód i nie było w niej już wolnych miejsc. Zastanowiło mnie, co panowie w Tym wieku robią na takim odludziu sami: czy są po prostu na wakacjach, czy uciekają od żon raz w roku, aby spędzić czas razem wspominając kawalerskie czasy?

Przez klify

Kolejnego dnia mieliśmy zaplanowane przejście klifami na zachód w stronę Loch Coruisk, a później na północny wschód z powrotem do doliny Sligahan, zataczając tym samym duże koło i kończąc wizytę na Isle of Skye. Chociaż chcieliśmy to wszystko zrobić tego samego dnia, zadanie okazało się niewykonalne z kilku powodów. Po pierwsze od plaży w Camasunary do zbocza klifów oddzielał nas głęboki potok wypływający z jednego z jezior w dolinie Sligahan. Po drugie, gdy już po paru godzinach udało nam się przeprawić na drugi brzeg, skutecznie myliliśmy drogę wśród rozlicznych ścieżek, z których większa część prowadziła na pohybel w przepaść, a jedynie nieliczne pozwalały iść bezpiecznie naprzód. Jest tak, ponieważ na Isle of Skye nie ma oznaczonych szlaków. Są jedynie sugestie w przewodnikach, natomiast spragniony przygód turysta może ruszyć w góry jak mu się rzewnie podoba, nie będąc ograniczanym szlakami. Ma to swoje dobre i złe strony. W naszym wypadku złą stroną było to, że my, tak jak i dziesiątki turystów przed nami wydeptywaliśmy szlaki wprost do przepaści myśląc, że idziemy prawidłowo. To kluczenie i szukanie właściwej ścieżki zajęło nam sporo czasu i miało swoje apogeum w miejscu które nazywa się pieszczotliwie “The Bad Step”. Jest to nic innego jak wielki nawis skalny przecinający ścieżkę w połowie i spadający wprost do wody. Aby go przejść, musieliśmy się wspinać ostro w górę, co z ciężkimi plecakami nie było ani przyjemne ani bezpieczne. Szczęśliwie udało nam się pokonać i tę przeciwność losu, a nagrodą za trudy wspinaczki była najpiękniejsza plaża jakiej uświadczyliśmy podczas naszego pobytu na Isle of Skye. Bedąca częścią Loch nan Leachd jest obiektem wizyt licznych łodzi z turystami. Dla nas była miejscem postoju i długo wyczekiwanej kąpieli.

Tego samego dnia zeszliśmy z powrotem do doliny Sligahan i rozbiliśmy namiot pod wieczór w dolinie jednej z rzek, na jedynym płaskim, suchym i nieowrzosionym cyplu w okolicy, który poza namiotem właściwie nie zmieścił już nic. Poranek następnego dnia w dolinie był chłodny, cichy i przez to ujmująco piękny. Byliśmy tam zupełnie sami Wracaliśmy w milczeniu z przeświadczeniem, że to już ostatnie chwile na wyspie. Pierwszych turystów spotkaliśmy dopiero przy końcu naszej wycieczki w Sligahan.

Powrót

Nie tracąc czasu ruszyliśmy w podróż na południe Szkocji do Glen Coe i w tym samym dniu zdobyliśmy jeszcze The Pap of Glen Coe, jeden z okolicznych szczytów. Wspinaczka okazała się krótka (3 kilometry w jedną stronę), lecz bardzo stroma (700 metrów od podejścia do szczytu). Trudy jednak się opłaciły, bo pogoda była wyjątkowo udana. Z góry podziwialiśmy oświetloną blaskiem popołudniowego słońca całą dolinę Coe oraz okoliczne szczyty.

Ostatni nocleg w Szkocji był niezapomniany z dwóch powodów. Po pierwsze przytulne pole namiotowe okazało się być położone tuż przy torowisku kolejowym. Poinformował nas o tym nie opiekun schroniska (właściwie dlaczego w ogóle miałby się o tym zająknąć?), lecz donośny gwizd lokomotywy podczas rozstawiania namiotu. Po drugie w nocy przenikliwy chłód nie pozwalał spokojnie zasnąć. Do tego stopnia, że większość nocy leżałem obrócony na bok, aby jak najmniejszą powierzchnią ciała dotykać karimaty. Rano okazało się, że temperatura spadła grubo poniżej zera, cały namiot zamarzł, a my, choć ubrani we wszystko co tylko mieliśmy, budziliśmy się w nocy w poszukiwaniu dodatkowych ubrań. Gdy udało się wreszcie odmrozić samochód i ruszyliśmy w drogę powrotną ukazały się nam okryte szronem i spowite mgłą szczyty szkockich gór.

Epilog:

Żona wróżka po roku nieobecności wraz z synkiem wróciła do zamku Dunvegan, aby już na zawsze zostać przy mężu—czwartym przywódcy klanu McLeod. McLeodowie rozwinęli jedwabną flagę podarowaną przez matkę wróżkę dwa razy: podczas pomoru bydła i podczas najazdu McDonaldów na wyspę w 1578 roku. Do dziś flaga jako pamiątka rodowa spoczywa na zamku Dunvegan.

Gdy ponownie brałem w objęcia żonę i synka po paru tygodniach rozłąki poczułem ulgę i radość. Na szczerze roześmianej twarzy Franciszka zauważyłem pierwsze zęby a w oczach żony łzy szczęścia. Pomimo wszystkich zachwytów których doświadczyłem podczas podróży największym bowiem szczęściem i najpiękniejszą chwilą była ta, gdy znów byliśmy razem.

 

Szkocja — esej Rafała

Canetti przebywający w Marrakeszu twierdził, że wcale nie pragnie rozumieć języka arabskiego ni żadnego z miejscowych narzeczy, zubożyłoby to bowiem potęgę słów, mającą swe źródło wyłącznie w brzmieniu, intonacji i towarzyszących im gestach. Rozumieć język nie pojmując ani jednego słowa to pozwolić, by jego pierwotna, przedznakowa siła przedarła się przez narzucone przez kulturę zasłony. Odradzam udającym się do Szkocji naukę gaelickiego. Sgurr a Ghreadaidh, Coire na Creiche, Bruach na Frithe – te słowa są jak krajobraz, który przecież należy czytać podczas wędrówki. Rzeka nazywająca się Allt Coir a Mhadaidh nie może zawierać treści innych niż niesie sam wygląd słów. Barwa i smak wody przelewającej się przez czerwone głazy jest już w nich zawarta. Owszem, wielce przydatna jest z trudem zdobyta wiedza, że ben to wzgórze a glen to dolina, jakież rozczarowanie jednak, gdyby przyjąć do wiadomości, że sgurr to po prostu ostrzejszy szczyt. Niby wiedzieliśmy, niby dało się to domyślić, ale: sgurr nie będzie mógł już być niczym innym, a tyle czaiło się za nim obietnic.

Angielskie cairn, prawdopodobnie bezpośrednie zapożyczenie z gaelickiego (chętni sprawdzą, to naprawdę zbyt łatwe), oznacza kupkę kamieni, wznoszoną z reguły dla oznaczenia rozdroża bądź punktu wysokościowego. Obeznanym z łaciną skojarzy się na pewno z mięsem, może z psem. Czy wypada wyrazić ubolewanie, że Bloody Stone, na którym niemiłosierną uczyniono ofiarę z chciwych MacDonaldów nie był tak naprawdę cairn? W końcu jego pierwotną nazwą było The Stone of Flaying. Idąc tą drogą: gorge nie ma wiele wspólnego z Gorganami, niewiele chyba z gorgeous, a przecież chciałoby się, przecież to jest potrzebne. Czy powinno dziwić, że Loch to po niemiecku dziura? Że Isle of Skye jest homofonem dla „kocham niebo”? Że The Storr skojarzy się Norwegom ze stor (duży)? Wyobraźnia językowa i dziecinna z natury moc asocjacji czynią głupawe cuda z mapy wziętej do ręki, z drogowskazu i szyldu na sklepie spożywczym. To już było, no pewnie, futuryzmy i Dada, ale, tak naprawdę, ile z tych możliwości zostało wykorzystanych?

Dr Samuel Johnson uskarżał się na krajobrazy wyspy Skye, po której podróżowanie to prawdziwa męczarnia i gdzie nie ma nic przypominającego zielone dywany Anglii (chętni znajdą cytat, to bardzo trudne). Wybitnemu językoznawcy nie starczyło być może wyobraźni, by Skye ubrać w szatę godną jej nazw. A może wcale ich nie znał, bo na modłę wiktoriańskiego purytanizmu przekazywano mu klecone naprędce angielskie odpowiedniki, czyniące z Penisa Demona ni mniej ni więcej lecz The Devil’s Point? Może po prostu był zbyt gruby i leniwy, by w pełni docenić klify Trotternish, na których przecież uświadczyć można i zielone meadows (czy meadow spływa miodem?). Kratery Duirinish przemalowane później na MacLeod’s Tables straciły na wielkości, nawet jeśli chief klanu śniadał przy nich wyłącznie na odległość (mógł się wydawać wielki stojącym za nim sługom). Czy nie spodobały się Johnsonowi? Jego portret wisi do dziś w zamku Dunvegan i chcąc nie chcąc spogląda on w okno, za którym już kratery. Czy są to prawdziwe kratery czy nie, oddajmy im godność i nie róbmy z nich stołów możnowładców, te wizje podszeptuje wyobraźnia ludowa, która chciałaby widzieć swoich patronów ucztujących przy niebotycznych skałach. Mały jest zamek Dunvegan, a jednak można było go wycenić na góry Cuillin, jak uczynił to światły potomek MacLeodów. Zamek ktoś tam wyremontował, gór nikt nie kupił, choć chętni byli. Podobno kosztowały 10 milionów funtów.

Gdyby książę von und zu Liechtenstein do dziś siedzący (i śniadający) w zamku powyżej Vaduz chciał sprzedać jakieś góry w swoim kraju, musiałby poświęcić granicę państwową, co w końcu średnio by mu się opłaciło. MacLeod paradoksalnie granic swojej ziemi sprzedać by nie mógł, są to bowiem omywane przez lodowate morze klify i urwiska, z rzadka przerywane przez piaszczyste plaże (prawdziwe niespodzianki, obietnice świata lepszego niż kokony z magmy i kwarcu). Gdy kiedyś na jednym z klifów próbowano zbudować drogę, zaprotestował świat miłośników gór, budowa zaowocowałaby bowiem zniszczeniem The Bad Step – ikonicznej nieomal skały, na której obejście w drodze z Camasunary do Loch Coruisk jest kilka sposobów, w tym opłynięcie. Presja okazała się większa niż profity, znikome zresztą, zważywszy na nikłe zapotrzebowanie na drogę w terenie, gdzie jest jeden prywatny dom i bodaj dwie bothy – schrony dla co mniej wrażliwych turystów (nie wiem czemu, bothy jest dla mnie kobietą). Historie podboju Alp świadczą po dziś dzień, i to mocnymi argumentami w postaci mostów nad przepaścią i drogami na 2000-metrowe przełęcze, że nie ma terenów, na które nie dostalibyśmy się, gdybyśmy tylko chcieli. Być może powinniśmy postrzegać takie np. zielone wzgórza Szkocji jako dowód naszej niezwykłej wręcz łaski, kapryśnej dobroduszności, która akurat ten kawałek surowego świata pozwoliła zachować.

Whisky „Isle of Skye” kosztuje na macierzystej (isle to też musi być kobieta) ziemi podwójną czy tam potrójną cenę, jaką przyjdzie nam wydać za ten smakowity, przypominający herbatę z mydłem, trunek np. w okolicach Londynu. To, wbrew pozorom, również ważna informacja, a dla powyższego eseju (złośliwych uprzedzam, że fr. essay to próba) nieomal kluczowa, kończenie tegoż para-ekologicznymi pouczeniami mogłoby się bowiem wydać zbytecznym przecież dodawaniem mydła do herbaty.

zobacz zdjęcia

Isle of Skye

zobacz film

zobacz komentarze i opinie

  1. Mam nadzieję, że całość się podoba :)

    30.11.2012 o 22:04
  2. cinal twierdzi:

    Fajna przygoda, a widoki na filmiku nieziemskie. Kraina mlekiem i miodem płynąca, prawie jak Kalwaria Pacławska :) między wierszami wyczytałem nieznane mi newsy, gratulacje, co się nie chwalisz? :)

    02.12.2012 o 19:23
  3. Chyba zbyt mocno uwierzyłem w moc drobnomieszczańskiej plotki, która zazwyczaj wyprzedza faktyczne wydarzenia w życiu każdej rodziny o przynajmniej 9 miesięcy :)

    19.12.2012 o 22:14

Tomasz Abramowicz