Zdjęcie do artykułu na stronie domowej Tomasza Abramowicza

Highlands, wrzesień 2010 roku.

Opublikowano 25.11.2010

Muszę się stąd wynieść – stwierdziła kategorycznie opiekunka Bed and Breakfast, miejsca w którym się zatrzymałem.

Jeśli akurat nie pada deszcz, to znaczy, że się na niego zbiera – dodała.

Lake District

Do celu dojechałem bocznymi, wąskimi drogami, które pozwoliły mi w pełni docenić charakter otoczenia. Krajobraz był pofalowany a pola ziemi zamiast starej dobrej polskiej miedzy oddzielone były niewysokimi murkami z ciemnego kamienia. Gdy wyjechałem na wzniesienie, murki w kombinacji z polami sprawiały wrażenie wielkiej zielonej szachownicy. Lokalne drogi również były otoczone z obu stron murkami, co skutecznie spędzało mi sen z powiek. Minięcie się samochodami na ciasnych lokalnych drogach Lake District wymagało aptekarskiej precyzji.

Wewnątrz każdej zielonej szachownicy niespiesznie przechadzały się stada owiec, bez reszty zaaferowane pożeraniem trawy. Większość z nich miała na runie plamy z farby, co zapewne było formą ich znakowania. Owce wpisywały się i były częścią krajobrazu Lake District tak samo jak wspomniane murki.

O tym, że jestem we na miejscu przekonałem się niemal wjeżdżając w znak drogowy, który wyłonił się z mgły i deszczu. Po kwaterunku udałem się na przechadzkę po okolicy, żywiąc nadzieję, że pod wieczór chmury zostaną przegonione przez wiatr i ukażą mi co nieco okolicy. Idąc przed siebie dotarłem do sporych rozmiarów jeziora, które w całości pochłonięte było przez mgłę. Od czasu do czasu mgłę rozdzierały szczyty, przypominając o górzystej naturze otoczenia. Szczęście uśmiechnęło się do mnie pod wieczór, kiedy bajkowa kraina postanowiła ukazać odrobinę swojego uroku odsłaniając odległe szczyty i oprószając doliny odrobiną słońca. Właśnie ten festiwal z mgieł, słońca i jezior zapadł mi w pamięci najbardziej.

Mur Hadriana

Z pozoru była to zwyczajna droga. Nie była całkiem płaska, wręcz przeciwnie: co chwilę unosiła się i opadała. Pędząc samochodem, czułem się jak w swoistego rodzaju rollercoasterze. Na każdym wzniesieniu wyskakiwałem w górę, aby po chwili opaść i czekać na powtórkę. Raz za razem nowe drogowskazy informowały o coraz to innych muzeach rzymskich ulokowanych w pozostałościach muru. Kierowałem się wprost na jedno z nich: Housesteads Roman Fort. Radość z jazdy całkowicie pustą drogą była tak wielka, że niemal z rozczarowaniem dotarłem do celu. Na miejscu, po przedarciu się przez zaminowane przez owce zbocze, moim oczom ukazał się cel podróży. Mur Hadriana ciągnął się po horyzont. Zwisał z okolicznych skał, wił się nasypami, spadał kaskadą po zboczach aby znów się wypiętrzyć przy kolejnym wzniesieniu. Pozostawiał niezapomniane wrażenie, groźnie wpisując się w otaczającą mnie scenerię.

Highlands

Samochód wolno sunął przed siebie. Tańczył po obu pasach niczym podpity weselny wodzirej, co chwilę przyprowadzany do porządku przez zdecydowane szarpnięcie kierownicy. Wreszcie zdecydowałem, że to głupie i niebezpieczne jechać i jednocześnie rozglądać się we wszystkie strony. Góry, strumyki, jeziorka. Otaczały mnie. Nasypy kolejowe raz wżynały się w góry, raz wznosiły się na malowniczych mostach. Chmury sprawiały wrażenie jakby oddychały raz przytulając się do ziemi a innym razem odsłaniając okoliczne szczyty. Postanowiłem stanąć na przydrożnym parkingu. Nie zgasiłem silnika. Z głośników dobiegały dźwięki muzyki. Przestałem je słyszeć. Nie słyszałem już nic. Chłodne powietrze owijało mnie podczas gdy w amoku rozglądałem się na około. Na tym zakończę. Natłok radości z dotarcia do celu był tak wielki, że nie oddam go żadnymi słowami.

Fort William

Zmierzchało. Słońce, które niemrawo od czasu do czasu migotało w ciągu dnia, całkowicie oddało się we władanie nocy. Miasteczko spowiło się woalem utkanym z chmur i mgieł. Usiadłem zmęczony nad brzegiem jeziora, a w moich ciemnych oczach odbijały się dziesiątki małych światełek z przeciwnego brzegu. Jezioro wzmagało ich migotanie nadając im powabu falistości. Powietrze przeszywał delikatny wiatr a wieczorną ciszę burzyło jedynie ciche brzęczenie łodzi motorowych, które jakby od niechcenia wtulały się w zagięcia satynowej tafli wody. Z odrętwienia wyrwałem się po chwili, przechylając niewielką butelkę lokalnej szkockiej whisky, będącą małą nagrodą za trudy podróży. W głowie poza zmęczeniem kłębiły się myśli. Ich mnogość konkurowała z mnogością mgły nad jeziorem owego wieczoru. Z pośród ich wszystkich na pierwszy tor wyłoniła się ta duńskiego egzystencjalisty Sorena Kierkegaarda: „Trzeba niemałej odwagi, aby ukazać się takim, jakim się jest naprawdę”. Zmrużyłem oczy i zacisnąłem pewniej dłoń na lichej szyjce od butelki starając we mgle dostrzec niknące na przeciwległym brzegu światła miasta. Mgła przyduszona przez ciężkie chmury skutecznie ograniczała widoczność. Zastałym powietrzem targnął powiew, a na policzkach zaczęła krystalizować się forpoczta nadciągającej burzy. Nieśmiało, później coraz intensywniej kolejne krople zaczęły burzyć ciemną taflę jeziora i wybudzać mnie z letargu. Wiedziałem, że zostając i dając się ponieść magii zmoknę. Wiedziałem, że wstając ową magię zniszczę ale uchronię się przed sztormem. Nabrałem ostatni raz powietrza. Wstałem, obróciłem się. Część mnie została tam wtedy na zawsze, siedząc i patrząc ciemnymi oczami na ciemne jezioro oraz coraz słabiej mrugające światła Fortu William. Część mnie jednak odeszła. Tego wieczoru zyskałem coś więcej niż magiczne wspomnienia znad bajkowego jeziora. Zyskałem siebie.

Ben Nevis

Jej niespokojne aczkolwiek ciekawe oczy świdrowały mnie dogłębnie, badając z góry na dół. Raz przyglądała mi się z zaciekawieniem, raz kręciła głową z niedowierzaniem. Niczym rodzinny lekarz, który od wielu lat przyjmuje tego samego hipochondrycznego pacjenta z takim samym urojonym schorzeniem tylko po to, aby polecić mu się wyspać i wypić gorącej herbaty. Opiekunka schroniska nie chciała uwierzyć, że za godzinę pragnę znaleźć się u podnóża Ben Nevis, najwyższej góry Zjednoczonego Królestwa. Nie pojmowała, że chcę ją zdobyć pomimo braku map, kompasu, latarki oraz wielu innych gadżetów, które w jej mniemaniu były niezbędne. Drżącym głosem przekonywała, że wyprawa zajmie przynajmniej 7 godzin. Badała, czy czuję się na siłach i jak wygląda moje przygotowanie kondycyjne. Wreszcie poddała się dostrzegając niezłomność mojej woli. Na pożegnanie wcisnęła mi w dłoń mapy ostrzegające przed każdym niebezpieczeństwem czyhającym na szlaku. Całe to przedstawienie wydało mi się niedorzeczne, bo góra będąca przedmiotem rozprawy jest 2 metry niższa od Bieszczadzkiej Tarnicy. Dopiero po fakcie dowiedziałem się co powodowało przestrach w opiekunce schroniska.

Rok rocznie na Ben Nevis ciągną pielgrzymki ludzi omamionych magią etykiety najwyższej góry. Nieprzygotowanych, nieświadomych. Masą zlewają się i płyną razem w swoim Narrenshiff. Powoli, konsekwentnie pełzną pod górę własnych niespełnionych pragnień. Pełzną tylko po to, aby na szczycie błądząc niczym goryle w permanentnej mgle zrobić o jeden krok za dużo. Krok ku własnemu przeznaczeniu. Płyną aby z zacięciem Ikara wzbić się w przestworza. Płyną aby tak jak Ikar runąć bezwładnie kilometr w dół.

Loch Ness

Przycisnąłem mocniej pedał gazu, jednocześnie pewniej chwytając kierownicę. Turbosprężarka natychmiast wyczuła moje intencje a samochód wyrwał do przodu niczym nieupilnowane dziecko z ADHD. Ostro wszedłem w pierwszy zakręt, później drugi i trzeci. Na niebie zachodzące słońce toczyło nierówną i z góry skazaną na niepowodzenie walkę z chmurami, które pozwalały mu jedynie od czasu do czasu oznajmić swoją obecność. Po mojej lewej stronie piętrzyły się wysokie skały porośnięte skromnymi krzewami, po prawej natomiast rozpościerało się Loch Ness. Krajobraz za oknem rozmazywał się wraz ze wzrastającą prędkością a podłużna tafla jeziora gęstniała. Za każdym razem, gdy oglądałem filmy z Jamesem Bondem, moim ulubionym fragmentem były te, w których jedzie on Astonem Martinem z piękną kobietą pośród pięknej scenerii, drogami niemal zwisającymi ze skał, pod którymi rozbijają się spienione wody. Było to moim jednym wielkim marzeniem móc tak jak James pojechać kiedyś podobną drogą z piękną kobietą i poczuć chociaż namiastkę tego, co mógł poczuć filmowy bohater. Mój sen z minuty na minutę stawał się coraz bardziej realny. Energicznie szarpnąłem lewarek skrzyni biegów. Silnik zawył wchodząc na wysokie obroty. Wszedłem w zakręt. I kolejny. A później niewielka prosta. Na twarzy malował się uśmiech zadowolenia. Drzewa i krzewy rosnące nad jeziorem powoli nabierały barw jesieni. Jechałem przed siebie szczęśliwy tak bardzo, jak może być szczęśliwym człowiek, który jest świadomy spełniających się marzeń.

W drodze do Inverness zatrzymałem się przy ruinach średniowiecznego zamku. Przechadzając się po parkingu i przyglądając się jezioru poczułem powiew wiatru. Chłodne powietrze, potęgowane obecnością jeziora wkradało się w nozdrza bezbłędnie informując o triumfie jesieni. Przez moment wytężyłem wzrok, usiłując wypatrzeć w wodach głowy potwora. Na próżno. Orzeźwiony i zdeterminowany ruszyłem w dalszą drogę. Pędząc przed siebie odruchowo spojrzałem przez lewe ramię. Obok mnie siedziała dziewczyna Bonda, której szczery uśmiech na twarzy z nawiązką rekompensował brak Astona Martina.

Edynburg

Edynburg ożywał. Powoli. Zrzucając z siebie poranną rosę i mgły. Ciężkie ołowiane niebo tego dnia zawisło nad miastem sprawiając że budziło się ono nader anemicznie. Był poniedziałkowy poranek. Niespieszne grupy osób sunęły ulicami jakby od niechcenia. Parasole przysłaniały im twarze, sprawiając że każda z nich pozostawała jeszcze bardziej anonimowa. Samochody powoli przemieszczały się od świateł do świateł regularnie zbierając z szyb krople deszczu. Kierowcy leniwie i cierpliwie tkwili w środku pojazdów aby zniknąć za kolejnym skrzyżowaniem. Sprzedawcy za witrynami rozstawiali nowe towary, uzupełniali zapasy przygotowując się na nadchodzący tydzień. Kolorowe stragany ze szkockimi kiltami oraz pamiątkami otwierały okiennice bez łaski łypiąc okiem na pierwszych turystów. W rogach głównych ulicy rozstawiali się dudziarze, kuglarze, mimy starając się zająć jak najatrakcyjniejszą lokalizację aby uszczknąć parę drobnych czarując przyjezdnych. Edynburg ożywał. Powoli.

Do miasta dotarłem od północnej strony, przejeżdżając przez wielki most. Czas naglił a zmierz nadciągał szybciej niż w filmach o Draculi. Mając do przejechania ponad 900 kilometrów tego dnia nie łudziłem się, że zobaczę zbyt wiele w Edynburgu. Właściwie wiedziałem, że zdążę jedynie go polizać, robiąc podkład pod kolejne wizyty w przyszłości. Cel mojej wizyty był od początku jasno sprecyzowany. Majestatycznie piętrzył się, wzniesiony na litej skale. Nie był może największy jaki widziałem, ale całość robiła pomimo wszystko ogromne wrażenie. Wykonany w ciemnym kamieniu dumnie królował nad całym Edynburgiem. Zamek.

Wślizgnąłem się pomiędzy jego mury cicho, niepostrzeżenie. Zachodząc go od boku, wspinając się wąskimi uliczkami w stronę wejścia. Za główną bramą tłoczyli się turyści. Skuleni, zmarznięci, czekający na zakup biletu. Parę formalności i znalazłem się na dziedzińcu. Zobaczenie całości zajęło mi ponad 2 godziny. W środku uwagę panów przykuwają muzea oraz mauzolea bohaterów minionych wojen. Panie natomiast cieszą wzrok klejnotami koronacyjnymi, które są wspaniale wyeksponowane, świetnie opisane, natomiast wprowadzenie w ich historię przedstawione jest z uwagą godną podziwu. Wisienką na torcie bez wątpienia jest malutki cmentarzyk zwierząt, będących pupilami notabli przez setki lat rezydujących w zamku.

Edynburg pożegnałem z hukiem: o godzinie trzynastej tradycji stało się zadość i jak każdego dnia ogromne działo wystrzeliło z murów w kierunku miasta pocisk z konfetti.

Po godzinie 21 dotarłem do domu. Siedziałem w samochodzie nie gasząc silnika, będąc świadomy, że przeżyłem jedną z najbardziej niezapomnianych przygód swojego dotychczasowego życia. Spojrzałem przez lewe ramię na dziewczynę Bonda. Pragnęła tego samego co ja. Krzyknąć.

zobacz zdjęcia

Highlands

zobacz komentarze i opinie

  1. Jak słusznie jeden z moich znajomych zauważył, zdjęcia przydałyby się w lepszej jakości. Większość bowiem została zrobiona aparatem wbudowanym w telefon. Ale nieopublikowanie żadnego zdjęcia byłoby grzechem…

    25.11.2010 o 09:03
  2. Anka Przytuła twierdzi:

    Widzę, ze udało Ci się sfotografować Potwora;)

    Pozdrawiam serdecznie

    25.11.2010 o 14:47
  3. Tak. To potwornie ciężka sztuka (ten potwór).

    25.11.2010 o 15:20
  4. Anna Marta D twierdzi:

    Kapitalne te krajobrazy Tomku. Widzę, że fakycznie miałeś świetny wyjazd. Cóż, odnośnie wyjazdów, już w niedzielę, a właściwie to sobotę, ruszamy do Bukaresztu. Niestety obecnie na południu Finlandii królują burze śnieżne, także zapowiada się ciekawy strat ;)
    Pozdrawiam serdecznie.
    P.S. W weekend nie musiałam się nawet barykadować, nikt nie zapukał.

    25.11.2010 o 19:57
  5. Aniu: Odnośnie Rumunii, poleciłbym Stasiuka do poczytania. Ma on co najmniej ciekawe spojrzenie na ten jakże zadziwiający kraj. A o śnieżyce nie masz chyba się co martwić, gdzie jak gdzie, ale mikołaj u Ciebie w tym roku raczej będzie na czas, nawet jeśli się zabarykadujesz:)

    Izo: Cieszę się że czujesz jakbyś tam była. To znaczy, że chociaż w małej części udało mi się oddać klimat tego jakże uroczego miejsca;-) Nie wiem jak dziewczyna Bonda, ale ja cieszę się bardzo.

    26.11.2010 o 00:05
  6. Iza twierdzi:

    Piekne zdjecia- wyprawy pewno mozna Wam pozazdroscic – Tobie i dziewczynie Bonda… :) A opisales to wszystko w taki sposob, ze „prawie jedna noga” czuje ze tam bylam , no w skrocie – jestem pod wrazeniem.

    25.11.2010 o 22:50
  7. Geizler twierdzi:

    Tomaszu szanowny tylko jedno mam pytanie, jak mogles mnie nie odwiedzic?;)

    27.11.2010 o 17:34
  8. Posypuję głowę popiołem. Jeśli jednak przygotujesz dobry haggis i mnie zaprosisz, łapię samolot już jutro:)

    27.11.2010 o 20:07
  9. Geizler twierdzi:

    Ha! robię pyszny haggis z tłuczonymi ziemniakami i rzepá:) A jak nas odwiedzicie to jeszcze popiołem Cie Tomaszu sama natrę, jak nie w Szkocji to na weselu u Maxa:D

    27.11.2010 o 21:46
  10. Rafał Pokrywka twierdzi:

    Zaiste, piękne zdjęcia. Reportaż tym razem z półki literackiej. Dobre wrażenie mąci mi jedynie myśl o naszej późniejszej, niech zostanie to szczerze wypowiedziane, nieporównanie lepszej, wyprawie w Beskid Żywiecki, podczas to której, i pozwól, że nabiorę odpowiedniego rozpędu, z góry przewidując, że już za chwilę, chwilę nieubłaganą, za słów dwa do trzech, wkroczy nieubłagana moralizatorska cenzura, pod sztandarem politycznej poprawności i językowego puryzmu tej świecącej, promieniującej i opalizującej niczym szyld podłego supermarketu witryny, nakazująca znaczące ograniczenie środków ekspresji niżej podpisanego, tedy powiadam: cenzura, której nadejście jest równie przewidywalne niczym ingerencja potwora z Jeziora Ness w króciutkie żywociki (jakże się muszę powstrzymywać!), króciutkie jako żywo i nic poza tym vitae Bogu ducha winnych szkockich kmieci i ociemniałych babek, zamieniająca, a ową ingerencję wciąż presuponuję, ich cielesne powłoki i domostwa w coś, jako żywo: coś zupełnie innego niż dotychczas (Bóg daj cierpliwość), w coś, czego moje wargi jakże pragną, ale z ww. powodów wzdragają się wypowiedzieć, a posłuszne palce me (może tu jeszcze nie utnie…), powiadam, jako usta czynią, treść hańbiącą, plugawą, nieprzystojną, każdej katolickiej, miłującej szeroko i wąsko pojmowane, demokratyczno-humanistyczne, wartości wrażą w zarodku tłamszą, w jądrze jej (to do treści) dławią i przystępu do dusz błogich, prawych myślą złą ni słowem nieskalanych wzbraniają, niechże zatem powtórnie zdanie to poczęte zostanie, bom już się do imentu pogubił, składam na wasze ręce co następuje, a będzie to glossa, swoisty suplement w tem, co sądzę o powyższym reportażu, a będąc wzorcowo, antycznie wręcz zwięzłym i stanowczym, wypowiem teraz wszem i wobec, i niechaj sczeznę, jeśli nie znam momentu, w którym wypowiedź ma przerwana zostanie, a stanie się to z trzy linijki tekstu, bo wtedy to mam zamiar powiedzieć, cośmy w tem Beskidzie czynili, i nie ulegnę łgarstwu, bo pozór y załgany polor intelektualizmu nie mają do mnie przystępu, otóż zatem mówię i (i niech zostanie mi ten grzech wybaczony, ale nie umiem inaczej, nie umiem, Panie! Nie potrafię!), że oto my tam, tam gdziem gadał, w tych górach, polskich, nie żadnych szkockich, jeno naszych, oto my tam (kyrie elejson! ludzie!), my… tam… wtedy… (no już, ucinaj to, wężu piekielny!), oto my tam: WUTKE PILI, RZYGALI I SRALI!!!

    03.12.2010 o 13:35
  11. „W dzień końca świata
    Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,
    Rybak naprawia błyszczącą sieć.
    Skaczą w morzu wesołe delfiny,
    Młode wróble czepiają się rynny
    I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.”

    06.12.2010 o 15:12

Tomasz Abramowicz