Zdjęcie do artykułu na stronie domowej Tomasza Abramowicza

Kopenhaga 2010 roku.

Opublikowano 11.06.2010

Tłoczą się na każdej ulicy. Zastawiają wejścia do sklepów, restauracji, hoteli. Na baczność stojące w rzędzie, rzucone od niechcenia lub postawione w poprzek wszelkiej logice. Właściwie to gdzie oni je kupują? Jest ich pełno, ale nie widziałem ani jednego sklepu, który by je sprzedawał.

Rowery w Kopenhadze panują niepodzielnie. Posiadają własne pasy ruchu, sygnalizację świetlną oraz historię sięgającą czasów monocyklów. Turystę zaskakuje zarówno ich mnogość na ulicach, jak i różnorakie przeznaczenie. Rowerem można bowiem jechać z dzieckiem na spacer, rower może służyć jako riksza którą tato wiezie rodzinę na niedzielny wypoczynek czy też może być środkiem transportu na oraz z imprezy. Rower wreszcie jest częścią stroju, tak samo jak szpilki, krawat czy torebka. Poruszają się nim zarówno oseski jak i dziady kopenhaskie. Władze miasta przeznaczają ¼ budżetu na rozwój infrastruktury rowerowej, co nie mieści się w głowie przeciętnej osobie wychowanej w przeciętnym miasteczku Polski. W drodze do Kopenhagi, w samolocie wyczytałem nawet, że powstał hotel, w którym pedałując na stacjonarnym rowerze można wytwarzać prąd za który otrzymuje się darmowy posiłek. Słowem wszystko kręci się wokół dwóch kółek.

To, co uderza, poza mnogością jednośladów to brak latarni ulicznych. Pisząc ściślej: latarnie są, ale nie stoją ani na żelbetonowych klocach, ani na blaszanych nogach. Ba, nie stoją nawet na malowniczo kutych w żelazie podstawach. Latarnie wiszą. Są rozwieszone nad miastem gęstą pajęczą siecią, która z miejsca przypomina trakcję trolejbusową, jakże dobrze znaną mi z okresu studiów w Lublinie. Nie dociekłem dlaczego latarnie wiszą. Nie dociekłem również o wiele bardziej istotnej rzeczy: dlaczego latarnie świecą się non stop przez pół dnia. Dziwne to zjawisko i cały czas wierzę, że tkwi w tym ukryty sens. Może miasto musi skonsumować nadwyżki prądu wyprodukowanego przez mieszkańców pedałujących całymi nocami na darmowy posiłek?

Kopenhaga pomimo że nie jest duża, jest śliczna. Miasto ominęło piekło wojen, przez co można cieszyć oko zabytkowymi kamienicami z XV wieku. Całość architektoniczna również jest wymieszana: od włoskiego renesansu (śliczny zabytkowy ratusz, pałac Rosenborg Slot), przez barokowe kościoły po całkowicie nowoczesne i niesamowicie prezentujące się gmachy biblioteki czy czytelni, które zostały wykończone w szkle, stali i marmurze. Poważne i monumentalne budowle poprzecinane są kanałami po których pływają statki wycieczkowe. Szarość kamienia przełamana została kolorowymi kamieniczkami, które w porcie w słoneczne dni radują oko.

Przez ostatnie lata cała Kopenhaga, co można wyczytać z kart przewodnika, zmieniła swoje oblicze: i tak kolorowe portowe kamieniczki, zanim zaczęły kusić klientelę, mieściły w swoich ciasnych zatęchłych wnętrzach lupanary. Dzielnica w której się zatrzymałem – Vesterbro – do niedawna była mało bezpieczna, pomimo że położona w samym centrum tętniącego życiem miasta, 10 minut od dworca kolejowego.

Jednym z najbardziej niesamowitych, bajkowych miejsc w którym się znalazłem podczas pobytu w Kopenhadze były Ogrody Tivoli. Są one ogromnym położonym na ponad sześćdziesięciu hektarach parkiem rozrywki. Znajduje się on tak w centrum jak to tylko możliwe (przylega do głównego dworca kolejowego). Jest jednym z najczęściej odwiedzanych parków rozrywki w Europie. Miałem niewątpliwy zaszczyt doświadczyć uroku tego miejsca. Po uiszczeniu niesymbolicznego myta przekroczyłem potężną bramę, a oczom mym ukazało się bajkowe wnętrze pełne karuzel, straganów, restauracji.

Z każdym krokiem kierując się w głąb tego malowniczego miejsca coś było jednak nie tak. Park z minuty na minutę pęczniał. Z każdej strony przez wejścia usytuowane po bokach rysowały się coraz dłuższe węże ludzkich głów. Strażnicy stawali się coraz bardziej niecierpliwi. Przeszukiwali plecaki w drugim kordonie wewnątrz parku. Pół godziny później już nie węże głów a hordy ludzi cisnęły się w zmasowanym szturmie na bramy owego radosnego molocha. Z początku luźna atmosfera nagle zaczęła gęstnieć a romantyczne zadbane parkowe uliczki płynąc ludźmi. Dzika, wygłodniała fala kotłująca się w każdym zakamarku. Naciekająca na trawniki, skwery, rabaty niczym złośliwy rak. Tłuszcza wrzeszcząca na pędzących w niesamowitą prędkością karuzelach. Kolejki do wszystkiego. Po wszystko. Przeraźliwy, rozdzierający wieczorne kopenhaskie powietrze pisk spadających kobiet w kolejce górskiej. Tysiące oczu, pot zmieszany z drogimi perfumami i zapachem cukrowej waty. Szeroko uśmiechnięte balony – clowny krzywiące się do szeroko uśmiechniętej masy ludzkiej. Eksplozja świateł. Atak każdego zmysłu dźwiękiem, obrazem, zapachem. Czy akurat w tym miejscu zebrali się wszyscy turyści z Kopenhagi? Akurat tego wieczoru? W głowie narastała wręcz paniczna potrzeba ucieczki, zanim będzie za późno. Nie czekając na cud, nie szukając dłużej miejsca dla siebie gdziekolwiek. Minąwszy bramę w przeciwnym kierunku niż reszta ludzi poczułem ulgę. Słońce już skrywało się za horyzontem, liżąc ostatnimi promieniami najwyższe wieże nad miastem. Przez twarz przebiegł przyjemny powiew zimniejszego rześkiego powietrza. Wrzaski wreszcie ustały za bramą Ogrodów Tivoli. Ogrodów, o których Walt Disney powiedział, że są wzorowymi parkami rozrywki.

O znalezienie miejsca do zjedzenia kolacji: wystawnej, romantycznej, szybkiej, drogiej, taniej wcale nie jest w Kopenhadze trudno. To, co sprawia problem, to znaleźć miejsce, które nie jest włoską restauracją. Bowiem wszystkie oczywiste zaułki i place skrywają prawdziwie włoskie pizzerie. Z każdej z nich wygląda rzekomy prawdziwy włoski Giuseppe i wzrokiem kusi do skosztowania najlepszej pasty. Nie ma w tym nic złego, bo w końcu włoska kuchnia jest bardzo smaczna. To, co sprawia problem, to wyszukać restaurację, która serwuje klasyczne duńskie jedzenie. Będąc w 2009 roku w Toskanii pamiętam, że nie było problemu ze znalezieniem miejsc w którym serwowano klasyczne lokalne potrawy. Dlatego jestem pewien że takie miejsca można również znaleźć w Kopenhadze. Tak samo jak jestem pewien, że większość turystów i tak skończy konsumując pizze pod czujnym okiem samozwańczego duńskiego Giuseppe.

Dwie wspaniałe restauracje znalazły się na mojej drodze właściwie przez przypadek. Pierwszą z nich była rewelacyjna, choć położona z dala od głównej arterii turystycznej chorwacka restauracja Dubrovnik. Drugą, również nie po drodze choć dwa kroki od portu Nyhavn była japońska Damindra, serwująca jedne z najlepszych sushi w mieście. Miałem niesamowite szczęście, ponieważ było to pierwsze sushi jakie jadłem w swoim życiu. Przyrządzone idealnie, zaserwowane idealnie. Idealne były nawet wykałaczki po posiłku. Całość przy akompaniamencie bardzo orzeźwiającego drinku z sake. W pamięci zapadnie mi również malutka – knajpka Det Lille Apotek. Identycznie jak w przypadku dwóch poprzednich miejsc, musiałem odciąć się od przewodnika i planu miasta, kluczyć po pustych, zapomnianych ulicach aby trafić na nią całkowicie przypadkiem. Okazała się być najstarszą działającą knajpką w mieście. To w niej stołowali się sławni Duńczycy – Søren Kierkegaard czy Hans Christian Andersen, o czym dowiedziałem się post factum. Położona w samym centrum, jednak ukryta przed ruchem rzesz turystów ujęła mnie pysznymi deserami.

Kulturalnie Kopenhaga prezentuje się imponująco. Tak przynajmniej wynika z przewodnika, bo podczas kilku dni pobytu jedynie polizałem tego, co ma do zaoferowania miasto. Miejscem, które wywarło na mnie największe wrażenie spośród wszystkich muzeów, jakie odwiedziłem to Ny Carlsberg Glyptotek. Jest to muzeum, którego nazwa słusznie kojarzy się z piwem – zostało bowiem ufundowane przez założyciela browaru Carlsberg. Posiada imponujący zbiór rzeźb. Głównie greckich, rzymskich oraz duńskich. Wszystkie one są wyeksponowane w bardzo atrakcyjny sposób. Po raz pierwszy czułem, że ich mnogość nie przytłacza, a stanowi dobry balans pomiędzy pustą przestrzenią pomieszczenia a samym eksponatem. Pracując niemal pół roku w British Museum widziałem całkiem pokaźną kolekcję rzeźb (tych, które Brytyjczycy ochoczo konfiskowali na całym świecie) które jednak gubiły się i zlewały w jedną całość z powodu ich ilości. W pamięci mam także Galleria dell’Accademia we Florencji, gdzie spośród wielu rzeźb (których Włosi nie dali sobie zabrać) należycie wyeksponowanym dziełem z miejsca zapadającym w pamięć był „Dawid” dłuta Michała Anioła. Kopenhaska Glyptotek pod względem ekspozycji plasuje się zdecydowanie na pierwszym miejscu. Może być to podyktowane tym, że rzeźb nie ma tam wiele. Te rzymskie i greckie są drugiego sortu, bardzo nadgryzione zębem czasu. Potłuczone, bez głów, rąk. Natomiast te duńskie czy francuskie jak najbardziej prezentują się okazale. Jestem pewien, że gdy kiedykolwiek wrócę do Kopenhagi, to odwiedzę Ny Carlsberg Glyptotek ponownie.

Jak każde miasto Europy, tak i Kopenhaga ma swój charakterystyczny symbol. Jest nim Den lille Havfrue – pomnik Małej Syrenki, tej samej, która pojawiła się w Baśni Andersena. Moja podróż do Kopenhagi była również w pewien sposób baśniowa, a to za sprawą Towarzysza Podróży. Do Kopenhagi zleciała niczym Anioł, posłusznie i cierpliwie czekając na lotnisku. Na co dzień była Calineczką, która gubi się w świecie. Zdarzało się jej być księżniczką na ziarnku grochu. Nienakarmiona i zmęczona natychmiast stawała się Królową Śniegu, której nieustępliwego serca i mroźnego wzroku nie roztopiłby nawet płomień całego koszyka zapałek pewnej dziewczynki. Spłonęła tak szybko, jak się pojawiła, roztapiając się w anonimowym tłumie cynowych ludzi płynących przez halę odpraw lotniska.

zobacz komentarze i opinie

  1. Ag twierdzi:

    Szkoda, że tak mało piszesz, bo lubię Cię czytać. :)

    08.07.2010 o 20:00
  2. Dziękuję. Kto wie, gdybym dużo pisał może nie czytałoby się mnie tak miło :)

    09.07.2010 o 18:38
  3. Ag twierdzi:

    Może tak, a może nie. Jak nie spróbujesz to się nie przekonamy. ;)

    12.07.2010 o 15:21

Tomasz Abramowicz