Zdjęcie do artykułu na stronie domowej Tomasza Abramowicza

Iluzja wskazówki kompasu

Opublikowano 30.05.2008

W opinii wielu naukowców nie od dziś funkcjonuje pogląd, że północ i zachód zawsze są lepiej rozwinięte, bogatsze i bezpieczniejsze niż południe i wschód. Jeśli by wierzyć licznym przykładom naukowców, to ja, mieszkaniec południowo-wschodniego kresu Polski skazany jestem na permanentną izolację, biedę i zacofanie.

Tak się szczęśliwie złożyło, że w czasie wakacji miałem okazję zasmakować polskości w najlepszym wydaniu literki „A” lub, jak kto woli, polskości przez duże P. Odwiedziłem jedno z największych miast zachodniej polski – Wrocław. Wyszedłem z założenia, że ja, biedne dziecko prowincji, które mało widziało i niewiele wie (w końcu jest z tej gorszej Polski) na pewno zostanie porażone światłami wielkiego miasta. Zapakowawszy się do pociągu, sunąłem na spotkanie nieznanego, lepszego świata nucąc pod nosem piosenkę z polskiego serialu: „co mi przyniesiesz dobry Wrocławiu.” Dobry Wrocław zbliżał się z minuty na minutę wzmagając moje podniecenie.

Jeśli coś miało mnie ująć na dobry początek dobrego Wrocławia, to na pewno nie był to dworzec. „Co tam dworzec” – pomyślałem, ciągnąc jedną ręką walizkę, a drugą opędzając się od narkomanów. Przekształciłem znane powiedzenie na: pokażcie mi swój rynek, a powiem wam, kim jesteście i dotarłem do rynku.

No i, rzeczywiście – poczułem się przytłoczony zarówno rozmiarami starych kolorowych kamienic, jak i niesamowitą atmosferą oraz ilością ludzi kręcących się tu i ówdzie w poszukiwaniu nielicznych wolnych miejsc na skwerach. Wrażenie spotęgował dodatkowo ujmujący widok z wieży widokowej, na którą się wdrapałem. A więc jednak prawdą jest to, co mówili naukowcy? Biedny prowincjonalny Lublin, nigdy nie dogoni prężnego Wrocławia? Czy moja ukochana Alma Mater nie da mi takiego wykształcenia jak ta, wrocławska? Odpowiedź zaczęła spływać na mnie co prawda nie od razu ale, systematycznie, w miarę jak wgłębiłem się w tętniące życiem miasto. Błędnym okazało się ocenianie całokształtu na podstawie rynku. Tam bowiem bogaci parweniusze, spragnieni rozrywek tworzyli niebanalny folklor ujmujący żywiołowością; sprawiało to wrażenie, że całe miasto jest monolitem głodnym sukcesów. Wystarczyło się jednak uważniej przyjrzeć, pozwolić pierwszemu wrażeniu ujść i odczekać, aby dostrzec otoczenie nie tak, jakby tego życzył sobie rozum.

Późnym wieczorem, gdy reszta miasta zasypiała zmęczona zgiełkiem codziennych spraw, oraz rano, gdy ludzkie rzesze ruszały do swoich prac, tłocząc się w przepełnionych autobusach miejskiej komunikacji – właśnie wtedy ukazywało się całe miasto. Bez oparów alkoholu, dymu nikotynowego czy mgiełki narkotyków. Bez otoczki sukcesu, czy szelestu nadmiaru gotówki. Zakamarki systematycznie zaczęła wypełniać wszędobylska biedota, pozbawiona perspektyw. Biedota, którą można celnie rozpoznać niezależnie od miejsca, w którym się przebywa. Ktoś soczyście przeklął, ktoś inny potrącił kogoś rowerem. Na jednym z rogów ulic, tak tętniących wieczorami życiem, grupka młodych zbierała na bombę atomową. Zaczepił mnie nawet znajomy pan, o czerwonej, z nadmiaru słońca, twarzy. Spytał, czy nie chciałbym przetestować najnowszych perfum.

Uśmiechnąłem się, bo dotarło do mnie coś, co zdławione było przez parę dni pobytu w egzaltowanej „Polsce A” i czekało na właściwy moment, aby się ujawnić. Prowincja – czy szerzej – prowincjonalność, nie rodzi się się w zależności od kierunku wyznaczanego przez wskazówkę kompasu. Prowincjonalność powstaje sama, cichutko i niepostrzeżenie w umyśle każdego z nas.

dodaj komentarz

Tomasz Abramowicz